niedziela, 30 października 2011

Memento mori

 Spieszmy się

Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to, co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie, że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny, że czas masz, bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stad odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się nie umierać
kochamy wciąż za mało i stale za późno

Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą
Ks. Jan Twardowski

Już za kilka dni Zaduszki. To dzień  kiedy  pamięcią  powracamy do naszych zmarłych. W tym dniu będziemy patrzeć na chybocące smutnie  światełka i przypominać sobie  naszych bliskich w rożnych sytuacjach, tak bardzo realnych, krążących cichutko wśród nas. Zaduszki od zawsze były przenikaniem świata  żywego i tego zmarłych. Nasi przodkowie wierzyli, że zmarli w tym dniu odwiedzają swoje domy, krewnych,  biorą udział we mszach odprawianych przez nieżyjących księży. Jedzą pija, cieszą się jak, gdyby znowu zdobyli świat żywych. Zwyczaje, pogrzeby  towarzyszące śmierci świadczyły o tym, że zmarli nie różnią się od nas zbytnio, że ich pragnienia, potrzeby są  bardzo podobne do naszych. Zapewne słyszeliście jak postępowano w dawnych czasach  przy samej śmierci. Do umierającego przychodził ksiądz, spowiadał, namaszczał świętymi olejami, a kiedy śmierć zbyt długo nie przychodziła, co mogło na sądzie ostatecznym być poczytane jako dowód bardzo grzesznego życia,  to trzeba było ją przyspieszyć i uczynić lżejszą. Zdarzało się więc, że umierającemu wyciągano poduszkę spod głowy, kładziono na ziemi, okadzano ziołami, chodzono z gromnicą dookoła umierającego i śpiewano specjalne modlitwy. Często sam umierający pomagał ludziom w tych śpiewach, choćby szeptem wymawiał słowa:
"Żegnam Cie mój świecie wesoły
już idę w śmiertelne popioły
rwie się życia przędza
bije pierwsza godzina
Zegnam Was rodzice kochani
znajomi krewni i poddani
za łaskę dziękuję
z opieki kwituję
Żegnam Was mili przyjaciele
mnie czas pod głaz grobowy ściele ,
gdy śmiertelne oczy
wieczny sen zamroczy
bije trzecia godzina. 
Tych godzin było, aż 12, ostatnia zwrotka brzmiała:
Żegnam Was, godziny cukrowe
Momenta i dni koronowe
Już zegar wychodzi ,
index nie zawodzi
do wiecznego spania
śmierć duszę wygania
już dwunasta godzina.



Dla nas współczesnych takie zwyczaje mogą wydać się czymś strasznym i okrutnym, ale dla człowieka, który wierzył w ciała Zmartwychwstanie i żywot wieczny,  była to podróż co prawda w świat niepoznany, ale piękniejszy, lepszy, weselszy, a na pewno sprawiedliwszy. To była podroż naturalna, oczekiwana i nieunikniona. Traktowano ją zwyczajnie tak jak narodziny, ślub, czy starość. Oczywiście, że śmierci towarzyszył  lęk, bo to przecież ludzkie i boimy się tego czego nie znamy, ale nie unikano pytań o śmierci,  nie zakłamywano jej i  nie ukrywano.
Umierającemu mówiono prosto w oczy, oczywiście jeśli zachowywał przytomność umysłu, jak pogrzeb przebiegał będzie. Zbijano na jego oczach trumnę. Często sam umierający kupował sobie wcześniej takową. No i pilnowano, by nie zapomniał przed śmiercią sporządzić i podpisać testamentu. Po śmierci zamykano człowiekowi oczy,  bo nie daj Boże jeszcze gotowy by  kogoś  za sobą pociągnąć, chociaż nie nadszedł na niego czas. Trumna nie mogła mieć sęków w wieku i nie zbijano jej kiedyś gwoździami. Dlatego, że otwory po sękach  stanowiłyby  okna dla zmarłego,  co było niepożądane, a po drugie gwoździe  trwalsze niż wszystko inne nie rozpadłyby się z nieboszczykiem i nie stałyby się prochem , a to było niebezpieczne. O czym jeszcze pamiętano - o zegarze - zatrzymywano go i o lustrach - musiały być zasłonięte. W "pustą  noc" ostatnią przed pogrzebem, schodzili się krewni, babcie, dziadkowie, kaleki  i tzw. towarzystwo proszalne. Czuwano przy zmarłym, śpiewano, odmawiano zdrowaśki i wieczne odpoczywanie. Starano się powstrzymywać od łez, bo ponoć łzy mogłyby mu bardzo ciążyć. Kiedy wynoszono trumnę z domu trzykrotnie uderzano ją o próg. To była symboliczna granica, za która zmarły, opuszczając swój dom, żegnał się ze światem doczesnym. Kładziono na próg  siekierę, sprzątano izbę, palono pościel po zmarłym, wywracano do góry "nogami" ławy i stoły, by śmierć szybko nie zawitała w progi. W niektórych rejonach Polski,  gdy zmarł gospodarz trumnę ze zmarłym obnoszono wokół całego obejścia. Przystawano obok stajni, obory, ula i pocieszano cały dobytek. Mówiono, że nikt z nich nie padnie z głodu, bo znajdzie się inny gospodarz, który ich będzie doglądał. Przy najbliższym krzyżu trumnę otwierano i głos zabierał najbardziej szanowany gospodarz. Wygłaszał długa mowę i na koniec pytał zgromadzonych, czy tej duszy przebaczają i czy nie są zawzięci na drogiego sąsiada. Wśród szlochów zgromadzonych słychać było słowa, że nie pamiętają, by nieboszczyk sąsiad wyrządził im  krzywdę i że nie maja do niego żadnej złości i niech jego dusza ma wieczny odpoczynek . Potem zanoszono zmarłego do kościoła. Smutne jest to, że  nie zawsze, gdy zmarły był  biedakiem wprowadzano go do niego. Jedynie pleban kropił kropidłem trumnę przed brama cmentarną. W 1568 roku podczas synodu wrocławskiego i przemyskiego w 1624 oraz 1745 roku, takie praktyki potępiono i nakazano kapłanom chować, biedaków, nawet jeśli by sami księża musieli ponosić koszty za pochówek, ale jak wiemy przepisy sobie, a życie sobie. Po ceremonii kościelnej wyruszano na pochówek. Trumnę grzebano przodem na wschód i wszyscy, wyjąwszy rodzinę rzucali po trzykroć grudki ziemi. Potem następowała stypa na której w trakcie poczęstunku  modlono się, płakano i wspominano zmarłego.
Królowa Maria Ludwika, gdy umierała na Zamku w Warszawie westchnęła przy udzielaniu jej ostatniego namaszczenia "ergo moriendum..." (a wiec trzeba umierać). Zapewne w słowach tych było zdziwienie i żal mimo, iż  wiedziała ona doskonale, że śmierć jest nieunikniona. My współcześni tak bardzo boimy się śmierci, że odrzucamy ją i staramy się o niej nie myśleć. Może w te dni, które nadchodzą warto zastanowić się nad przemijaniem i nad naszym życiem, choćby po to, by uczynić je lepszym nie tylko dla nas ?
Pozdrawiam serdecznie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz